Krótka historia fotografii reportażowej w slumsach Buenos Aires
Miasto wymarłe. A może miasto, w którym większość ludzi się izoluje? Od paru miesięcy mieszkam w centrum Buenos Aires. Mimo trwającej pandemii Covid-19 nie rezygnuję z wychodzenia z mieszkania. Spaceruję z aparatem na ramieniu, ciągnąc za sobą torbę na kółkach pod pozorem wyjścia do sklepu. Każdego dnia dochodzę dalej. Z mostu Puente peatonal Dr. Alfredo Roque Vítolo widzę dzielnice biedy. Nieświadomie pojawia się we mnie i narasta jakaś nieznana obawa przejścia przez most. Nieznany mi przedtem lęk zatrzymuje mnie pośrodku mostu, ale jednocześnie mam silną potrzebę zagłębienia się w kręte uliczki slumsów.
Buenos Aires w 2015 roku zamieszkiwało ponad 16 milionów ludzi, w tym aż 41% mieszkało w dzielnicach biedy.
Na dzisiejszy dzień nie wiadomo ilu jest mieszkańców stolicy Argentyny. Wiadomo, że każdego roku jest ich coraz więcej. Wielu z nich to emigranci z innych państw Ameryki Łacińskiej, przede wszystkim z Boliwii, Peru i Paragwaju.
Mijają kolejne tygodnie izolacji. W ludziach zaczyna narastać agresja. Coraz więcej odnotowań morderstw w Argentynie. Wiele osób ma broń w domach. Izolacja, bieda, wzrost inflacji, niespójne informacje o Covid, niepewność jutra. To wszystko źle wpływa na psychikę wielu osób, dochodzi do kłótni rodzinnych, a w trakcie awantur co jakiś czas wypala broń. Najczęściej giną kobiety. Przeglądam Internet, zapoznaję się bliżej z tematem, zbieram informacje o dzielnicach biedy, rozmawiam z mieszkańcami BA. Znalazłem zdjęcia lokalnego fotografa, który ukazuje slumsy w sposób przygnębiający, niebezpieczny, a styl postprodukcji zdjęć, jaki używa podkreśla ich dramaturgię. Z doświadczenia wiem, że każda moneta ma dwie strony i przeczuwam, że żyją tam też wspaniałe rodziny, ludzie dobrzy, którzy próbują żyć normalnie. Budzi się we mnie chęć spotkania ich.
Mijają kolejne dni. Mieszkam w apartamencie, w którym kilka miesięcy temu zmarła mama mojego przyjaciela. To trudny moment w jego życiu, czas pożegnania. Ariel rozumie, że wszystko przemija, nic nie jest trwałe i że nadszedł w jego życiu taki czas, kiedy musi się pożegnać, uporządkować i oddać wszystkie rzeczy po mamie. Dzielnice biedy, w których brakuje ubrań i przedmiotów codziennego użytku to idealne miejsce, aby oddać zbywające komuś rzeczy.
W ciągu kilku kolejnych dni mieszkanie wypełniają czarne, plastikowe worki. Jest słoneczny, jesienny dzień. Południe. Przed kamienicą na Scalabrini Ortiz czeka pan w samochodzie. Razem z Arielem wynosimy worki, pakujemy je do bagażnika i na tylne siedzenie osobowego auta. Kiedy wchodzę do mieszkania po ostatnie rzeczy zerkam na aparaty fotograficzne leżące na łóżku.
„To jest taki moment, z którego nie wolno rezygnować, mam możliwość pojechać do dzielnicy biedy” - myślę.
Biorę karty, zapasowe baterie i jeden aparat. Zawijam go w czapkę i wkładam w zwykłą torbę na ramię.
Początkowo pan nie chce się zgodzić na zabranie mnie, uzasadniając wyraźnie, że jest to potencjalnie ryzykowne i niebezpieczne, że nawet jeśli uda się przewieźć mnie przez granicę slumsów niepostrzeżenie (nie mam przepustki), to jestem narażony na niebezpieczeństwo ze strony gangów i mam się liczyć z tym, że można tam zginąć. Podejmuję ryzyko. Siedzę na tylnym siedzeniu, schowany pod czarnymi workami. Dojeżdżamy do granicy miasta, gdzie są ustawione patrole kontrolujące. Policja sprawdza każdego, kto wchodzi i wychodzi. Slumsy w tym szczególnym czasie są zamknięte, izolowane, a granice obstawione są policją. Chwila napięcia, ale szczęście mi sprzyja, policjant nie zobaczył mnie.
Kiedy kierowca zabierał mnie wiedziałem o czym mówi, wsiadając do samochodu pożegnałem się z Jolą. Nie interesowała mnie przemoc w slumsach, ciekaw byłem bardziej tego, jak żyją tam zwykli ludzie.
Poznałem rodzinę, która robi wszystko by żyć normalnie, w szczęściu, wspólnie budują prowizoryczne domy, z materiałów, jakie udało im się zdobyć.
Razem z naszym kierowcą udałem się do tutejszego baru założonego przez lokalne kobiety. To one właśnie stały się głównymi bohaterkami mojego fotoreportażu. Bohaterki czasów pandemii, które wspierają mieszkańców każdego dnia gotując i roznosząc jedzenie.
Są one tak bardzo spracowane, zmęczone, że dziwię się skąd znalazły taką siłę, aby pomagać innym. Rząd argentyński pomaga, owszem, tylko w jaki sposób? Liczy się dla nich to, aby ludzie byli syci, aby z powodu głodu nie narosła w nich agresja i nie wybuchły protesty. Otrzymują więc porcje taniej żywności, w tym dużo słodyczy, i na tym właściwie ta pomoc się kończy. Wspieraniem edukacji nikt się już nie przejmuje i nie zajmuje.
Słowem podsumowania muszę przyznać, że dzielnice biedy są niebezpieczne i warto być pod czyjąś opieką, aby zminimalizować ryzyko potencjalnych zagrożeń. Jednak warto też podążać za intuicją i wierzyć w ludzi.
© MACIEJ MERU ADAMCZEWSKI